Katarzyna Schier, psychoanalityk, opowiada o swoich doświadczeniach terapeutycznych w pracy nad obrazem ciała. Porusza zagadnienie życia w iluzji nieśmiertelności ciała i zaprzeczaniu zjawiska śmierci. Ulegają jej zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Bardzo wartościowy artykuł do przeczytania.
Poniżej fragment rozmowy. Całość możemy przeczytać na stronach polityka.pl. Źródło: http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1570823,1,dlaczego-jestesmy-niezadowoleni-z-wlasnego-wygladu.read?print=true
Ciała bez głów
Joanna Drosio-Czaplińska: – Otwieram gazetę dla ciężarnych. W środku porady na temat diet odchudzających. Co to o nas mówi?
Katarzyna Schier: – Że tak źle jeszcze nie było. Wyniki prowadzonych badań w porównaniu z minionymi latami ujawniają gwałtowną zmianę na gorsze. Niezadowolone ze swojego wyglądu są już dziś 10–11-letnie dzieci, większość to dziewczynki. Chłopcy zaś dzielą się na tych, którzy chcą schudnąć, i tych, którzy chcą nabrać masy. Procesy globalizacji promujące jednakowe wzorce pod każdą szerokością geograficzną dołożyły swoje. Niezadowolenie z ciała staje się normatywne. Na tym żerują koncerny kosmetyczne, farmaceutyczne i wiele innych sprzedających iluzję. Oraz różni guru od fitnessu, styliści.
Z badań TNS OBOP wynika, że prawie 90 proc. Polek z wyższym wykształceniem poddałoby się operacji plastycznej, gdyby mogło. Dwie trzecie marzy o poprawieniu twarzy, połowa brzucha, co czwarta ud. Tylko co piąta kobieta jest zadowolona z własnego ciała.
I ten obraz własnego ciała ma niewiele wspólnego z tym, jak wyglądamy. A standardy windowane są coraz wyżej. Kobiety, które naprawdę poddały się operacji plastycznej, są, owszem, zadowolone z efektów zabiegów – ale tylko pod kątem zoperowanego fragmentu ciała: nosa, piersi, ust. Spodziewane zadowolenie z siebie jednak nie przychodzi.
Niektórzy idą dalej, poprawiając policzki, brodę, uszy, oczy…
Okaleczając się do późnej starości. Robiłam niedawno wraz z Ewą Młożniak badania polegające na tym, że kobiety miały dokończyć zdanie: moje ciało to…, i okazało się, że ponad 50 proc. odpowiadało: „moja wizytówka”, „narzędzie”, „organizm”, „kupa mięsa”. To instrumentalne traktowanie siebie. Znacznie mniej osób odpowiedziało: „moje ciało to ja” albo „moje ciało to część mnie”. Określiłyśmy to zjawisko uprzedmiotowieniem ciała.
A jak jest u mężczyzn?
Podobnie. Robiłam badania z mężczyznami chodzącymi na siłownię kilka razy w tygodniu, którzy odczuwają przymus ćwiczenia. Okazało się, że zwiększona ilość ćwiczeń wcale nie powoduje u nich lepszego samopoczucia. Im więcej ćwiczą, tym gorzej się czują. Chwilowo, w trakcie – lepiej, potem tak samo źle. To idzie w parze z instrumentalnym podejściem do seksu. Niektórzy mówią nawet: „Bez bicepsu nie ma seksu”. Relacja z kobietą to dla nich też rodzaj gimnastyki. Jak widać – płeć inna, sceneria odmienna, ale problem ten sam: odcięcie ciała od psychiki.
Z czym to się wiąże?
To problem o skali społecznej, bo oznacza też brak szans na bliskość z drugim człowiekiem. Może wydawać się, że ci, którzy tak bardzo dbają o wygląd – nie pozwalają sobie przytyć, ćwiczą – albo lubią szybki seks – to właśnie ludzie, którzy kochają ciało. Ale jest dokładnie odwrotnie. Takim osobom to wszystko służy często do regulacji emocji, bo ludzie odcięci od ciała, paradoksalnie, nie potrafią uspokoić emocji przy pomocy umysłu, a jedynie poprzez ciało. Przymus ćwiczeń działa podobnie jak seksoholizm, alkoholizm, narkomania i zalicza się do grupy uzależnień. I w pewnym sensie odcina od życia, od witalności i przyjemności. Ale ludzie uzależniają się też od zdrowych nawyków, jak ekojedzenie, bycie fit, czy zabiegów kosmetyczno-chirurgicznych. Znam panią po czterdziestce, która pierwsze, co robi, gdy zawita do obcego kraju, to lokalizuje fitness i siłownię. I odwiedza ją codziennie, będąc na urlopie z mężem i małymi dziećmi. Bo dla niej to jest akurat najpewniejszy sposób radzenia sobie z niepokojem. Daje złudzenie kontroli nad rzeczywistością poprzez kontrolowanie ciała.
Dlaczego coraz więcej ludzi ma ten problem?
Mam na to swoją teorię. Myślę, że potrzeba iluzji wiecznej młodości i nieśmiertelności nasiliła się po II wojnie światowej. Okupacja, obozy, głód, gwałty, śmierć to doświadczenie nieustającego lęku o życie. Nasi dziadkowie, rodzice pamiętają przecież wojnę. A traumatyczne doświadczenia przeżyte w okresie dzieciństwa często zatrzymują rozwój psychiczny, jakiś jego aspekt, na etapie, na którym przydarzyła się trauma. Dotyczy to szczególnie tych osób, które nie mogły opłakać strat. Te – wciąż dzieci – nie były w stanie sprostać roli opiekuna. Odpowiedzieć empatycznie na potrzeby cielesne i psychiczne swoich dzieci.
A dla niemowlęcia brak dotyku i ciepła ze strony opiekuna to też przeżycie traumatyczne. Małe dziecko reaguje na bodźce ciałem i psychiką jednocześnie: gdy przestraszone niemowlę płacze, to czerwieni się i wygina. Rozwój regulacji emocji, dojrzewanie, czyli dawanie sobie rady z trudnymi stanami, polega na odchodzeniu od ciała do psychiki. To się nazywa desomatyzacja – od somy do psyche. Jeśli dziecko nie ma rodzica, który wyprowadzi złe emocje z ciała na poziom umysłu, to w przyszłości taki ktoś ma zaburzoną regulację emocji. Nie będzie mógł myśleć o uczuciach ani ich nazywać za pomocą słów, tylko będzie próbował je opanować i uspokoić przez ciało. Te doświadczenia zostają w ciele i są przekazywane, transmitowane na potomnych. Ta nieumiejętność dotykania i ukojenia własnego dziecka to spadek po rodzicu, a on ma to po swoim. Mam wrażenie, że w tym sensie w Polsce rośnie kolejne pokolenie, które nie ma rodziców. Przekazuje się brak. Taki wielopokoleniowy dramat.
I nie chodzi tu nawet tylko o czas spędzony z dzieckiem, bo można siedzieć w domu i nie cieszyć się z roli matki. Bo nadopiekuńczość – mocno kulturowo ugruntowana w Polsce – jest czymś równie szkodliwym, tyle że z przeciwnej strony bieguna.
Ta słynna matka gastronomiczna.
Polska jest krajem, w którym tempo przybierania na wadze w grupie 11-latków jest najszybsze w Europie. Co takiego się dzieje? To początek wchodzenia w dorastanie, oddzielania się od rodziców. Jeśli rodzic doświadczył straty, sam nie przeszedł prawidłowo procesu desomatyzacji, to nie patrzy z przyzwoleniem na dojrzewanie swojego dziecka, tylko chce je zachować przy sobie. I karmi. A ile jest dorosłych dzieci rezydujących przy swoich rodzicach do trzydziestki i dłużej.
W swojej książce „Piękne brzydactwo” pisze pani, że dziecko, które nie ma dobrych doświadczeń cielesnych z rodzicem, może reagować w dorosłym życiu na trzy sposoby. Pierwszy – „moje niewidzialne ciało”, to np. kobiety, które nie chcą rzucać się w oczy, drugi – „moje obce ciało”, czyli np. uzależnieni od siłowni, operacji itp., a trzeci to „moje złe ciało”, czyli człowiek torpedujący się złymi emocjami.
U kobiety przezroczystość polega na tym, że ona chce być niezauważalna, nijaka. Nosi sukienki-namioty, jakby jej nie było. Nie wie, gdzie jej ciało się kończy, gdzie zaczyna, bywa otyła. Jeśli człowiek nie jest otyły z powodu chorób, oznacza to, że czuje wewnętrzny głód, którego nie może nakarmić i się obżera. To rewers tych, którzy karmią swój psychiczny głód akceptacji i miłości dietami czy katorżniczymi ćwiczeniami. Tylko że tego głodu, wynikającego na przykład z braku dotyku w dzieciństwie, nie da się ot tak nakarmić. On boli i zmusza do różnych kompulsywnych zachowań, przymusza do forsowania ciała, obżerania, głodzenia.
(…)
Dr hab. Katarzyna Schier jest profesorem na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Pracuje też jako psychoterapeutka. Jest autorką m.in. książki „Piękne brzydactwo. Psychologiczna problematyka obrazu ciała i jego zaburzeń”.